sobota, 20 listopada 2010

A miało być tak pięknie

Kiedy w dawno minionej młodości przyszła pora na snucie planów na przyszłość, kiedy zanosiło się na to, że maturę jednak uzuskam, co wcale takie oczywiste - zdaniem moich nauczycieli - nie było, w mojej głowie zaczęła kiełkować myśl o szkole filmowej. Chciałem zostać kamerzystą. W grę wchodziła wówczas tylko łódzka filmówka. We wspomnianej mojej dawno minionej młodości studiowanie nie było tak proste jak dzisiaj. Nie tyle może studiowanie, co mozliwość studiowania. No i się nie udało.


Minęły lata, robiłem różne - bardziej i mniej sensowne rzeczy - aż się zdarzyło. Otóż zostaliśmy (z rodziną) zaproszeni na pierwszą komunię bliskiej nam osoby. W dość odległym od Płocka mieście. Rok był chyba osiemdziesiąty ósmy ubiegłego wieku. Albo jakoś w pobliżu. Na tę samą uroczystość został zaproszony także wujek przystępującej do komunii, dajmy na to Kasi. Piszę "dajmy na to", bo nie pytałem dajmy na to Kasi o zgodę na publikowanie jej prawdziwego imienia.

Wujek był z NRF, albo z RFN, bo róznie ten kraj wówczas nazywano. W każdym razie nie był z NRD. Wujek dajmy na to Kasi obiecał przywieźć ze sobą kamerę wideo. W Polsce sprzęt ten nie był wówczas jeszcze powszechnie dostępny, więc przyjazd wujka był tudzież atrakcyjny, co wartościowy. I wujek kamerę przywiózł, tyle tylko, że na pół godziny przed obowiązkowym stawiennictwem w kościele gdzieś się zapodział. I misterny plan sfilmowania uroczystości ległby w gruzach gdyby nie fakt, że wujek - zapodziawszy się - zostawił kamerę.

Sprzęt był duży, bowiem miniaturyzacja wówczas zatrzymała się na etapie kasety VHS. Miało to swoje zalety. Kamerę trzeba było trzymać na ramieniu, co eliminowało drżenie rąk. A to jak wiadomo wywołane może być nie tyle może tremą związaną z życiowo ważką uroczystością, co z przygotowaniami do niej dnia poprzedniego. Czyli z tak zwanym syndromem dnia następnego, kiedy upadek z wysokości dywanu może być śmiertelny.

Kiedy ojciec dajmy na to Kasi zaczął rozglądać się za kimś, kto byłby w stanie kamerę obsłużyć i uwiecznić uroczystość, padło na mnie. Udało mi się bowiem, jako jedynemu z gości, odnaleźć na obudowie kamery klawisz, który ją włączył. I tak zostałem kamerzystą. Film gdzieś się zachował. Jego jakość, z racji ubiegłowiecznego pochodzenia, nośnika VHS i ówczesnych możliwości obróbki jest, nazwijmy to, średnia. Jeśli odnajdę go gdzieś w moim archiwum jakiś niewielki jego fragment zamieszczę.

To był mój pierwszy kontakt z kamerą i jak się później okazało na wiele lat ostatni. Dopiero gdzieś tak na przełomie wieków... Ale o tym napiszę następnym razem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz